Miłość zwycięża wszystko, jak mawiali starożytni Rzymianie. W przełożeniu zaś na polskie realia można posłużyć się również słowami Jana Pawła II: Miłość mi wszystko wyjaśniła. I z tym trudno polemizować. Współczesny świat jednak coraz bardziej rozmywa znaczenie słowa miłość, a w szczególności dotyczy to występującej w kulturze najczęściej, niezwykle pięknej, miłości oblubieńczej. Czy można obdarzyć tym uczuciem więcej niż jedną osobę naraz? Z pewnością sugerują nam to liczne latynoskie telenowele, które, abstrahuję tu już od ich jakości, lubują się w ukazywaniu miłosnych trójkątów, pięciokątów i innych wielokątów. Wszystko zależy wszak od określenia, czym miłość jest.
Wydaje mi się samym bogom równy…

Ludy starożytne koncentrowały się na jej fizycznym aspekcie. Safona, Anakreont, Lukrecjusz, Owidiusz miłość widzieli w jej wymiarze cielesnym, z czego wynikał kult piękna, któremu hołdował cały świat antyczny, dla którego człowiek winien być καλὸς κἀγαθός, czyli dosłownie „pięknym i dobrym”, co jednak znamienne to piękno jest tu wartością nadrzędną. Z tego więc zapewne powodu do czasów chrześcijaństwa triumfy nad Morzem Śródziemnym święcił hedonizm epikurejczyków a nie cnota stoików. Tak zmysłowe pojmowanie miłości sprzyjało uznawaniu jej za chorobę, które to przekonanie przetrwało w pewnym stopniu aż do czasów nowożytnych, choć nie można osądzać tego jednoznacznie negatywnie. We współczesnej literaturze obiecującym wydawał się koncept Lauren Oliver, autorki „Delirium”, został on niestety zaprzepaszczony przez bardzo powierzchowne podejście do tematu miłości-choroby. Pisarka chyba nigdy nie słyszała o Safonie ani o filozofii późnego średniowiecza zgodnej z duchem „Dziejów Tristana i Izoldy”…
Nad Kapuletich i Montekich domem…
Zupełnie inny obraz jawi się nam w przypadku najsłynniejszego dramatu mistrza nad mistrzami — Williama Szekspira. „Romeo i Julia” należy do ścisłego kanonu literatury światowej, będąc inspiracją dla nowych dzieł kultury takich jak wiersz Norwida „W Weronie” czy film „Listy do Julii” Gary’ego Winicka. Popularność tej tragedii wynika najprawdopodobniej z tego, że autor uchwycił w niej miłość między mężczyzną a kobietą w sposób najbliższy temu, w jaki jest ona rozumiana przez cywilizację zachodnią, która podkreśla zarówno indywidualizm jednostki, jak i dobrowolność obu stron związku małżeńskiego (pojęcie obce chociażby kulturze islamskiej). „Związek dusz” dwóch zakochanych stojących ponad społecznymi konwenansami, którzy nie boją się gniewu swych rodzin, a liczą się jedynie z prawem Bożym (Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem), to dla Europejczyków niekiedy wciąż odległe marzenie, do którego zwyczajnie wstyd im się przyznać.

Cnotliwa kobieta nie goni za mężem, bo kto widział, by pułapka goniła mysz?
Tuwim jak zwykle odrobinę złośliwy. Jednak szkoda, że jego słów nie mogła usłyszeć Eliza Orzeszkowa, kiedy w roku 1871 zdecydowała się na wydanie „Pamiętnika Wacławy”, książki, która najlepiej świadczy o nierównym poziomie literackim, jaki reprezentowała ta autorka w ciągu swego życia, gdyż od „Nad Niemnem” dzieli ją przepaść. Zwłaszcza w początkowym okresie swojej twórczości polska powieściopisarka zbytnio dawała się ponieść ideologii pozytywizmu, którą przedkładała nad rozwiązania fabularne, a nawet nad zdrowy rozsądek. W rezultacie trudno powiedzieć, jaki model miłości uznaje ona na najwłaściwszy. Z jednej bowiem strony tytułowa Wacława to panienka dobrze wychowana i w miarę rozsądna, która mimo to ma zwyczaj zadurzania się w każdym napotkanym mężczyźnie. Każdy jej wybór zostaje jednak zganiony przez górującą nad tym światem autorkę. Mariaż ze względu na dobre urodzenie? Źle. Majątek? Źle. Sympatyczna powierzchowność? Też niedobrze. Ostatecznie czytelnik dochodzi do wniosku, że szczęścia w małżeństwie nie można znaleźć wcale, a jeśli już, to wynika ono z cnót społecznych i osobistych współmałżonka. Głupota totalna. Sługa Boża Zyta Burbon-Parmeńska mówiła swojemu mężowi: Musimy pomagać sobie wzajemnie w drodze do nieba. Na miłość trzeba sobie zapracowywać każdego dnia. Nie można jej zdobyć nawet najszlachetniejszymi działaniami społecznikowskimi czy patriotycznymi.
O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna, oczy twe jak gołębice!
Która z tych perspektyw może być więc najbliższą chrześcijaninowi? Pogaństwo pogaństwem, ale sądzę, że do ich opisania warto posłużyć się określeniami greckimi. Hellenowie mieli niezwykłe bogate słownictwo. Do narodzin Chrystusa stworzyli trzy zasadnicze określenia na miłość. Najbliższa im miłość fizyczna to ἔρως (eros). Miłość kierowana przede wszystkim względem rodziny i przyjaciół, czysta i bezinteresowna, charakterystyczna dla Antygony (pośrednio też dla Romea i Julii) wyrażona w słynnych słowach Sofoklesa współkochać przyszłam, nie współnienawidzić, to φιλιά (filia). Zaś miłość społeczna, którą chrześcijanie określają swój stosunek do bliźnich, to ἀγάπη (agape).

Od tej ostatniej w małżeństwie chrześcijańskim oczywiście się wychodzi, gdyż Chrystus nakazał nam miłować nawet naszych nieprzyjaciół, współmałżonek wszak to przecież ktoś wyjątkowy. Zafascynowanie wyglądem zewnętrznym jest również naturalne, na początkowym etapie związku coś musi zwrócić naszą uwagę na drugą osobę, lecz na dłuższą metę nie da się na nim zbudować nic trwałego. Dla cywilizacji europejskiej miłość oblubieńcza to przede wszystkim doświadczenie duchowe, często większe i wspanialsze od wszystkiego prócz miłości Bożej. Tak pojmował ją Szekspir, a że nie kłóci się to z zasadami katolicyzmu, pokazuje nam też chociażby Sienkiewicz, który w „Quo vadis” pisał o Ligii i Winicjuszu: Oboje byli jak ludzie, którzy odpłynąwszy okrętem od lądu, nie widzą już brzegu i pogrążają się z wolna w nieskończoność. Oboje zmieniali się stopniowo w duchy smutne, rozmiłowane w sobie i w Chrystusie i gotowe odlecieć. Nawoływania Orzeszkowej do rozsądku są zasadne, ocierają się jednak zbyt często o wyrachowanie. A ten, kto chciałby się z tym spierać, niech spyta sam siebie, zaliś nie słyszał, że Mistrz nasz ukochany był w Kanie na godach i błogosławił miłość między niewiastą i mężem?
Czy macie odmienne zdanie? Może bardziej preferujecie uroczy, acz męczący, model miłości oper mydlanych? Czytaliście inne utwory Orzeszkowej niż „Nad Niemnem”, a jeśli tak, to co sądzicie o jej twórczości?

Verba mea volant, scripta ea manent:
- Orzeszkowa Eliza, Pamiętnik Wacławy, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 1988 (pierwsze wydanie polskie 1871 r.) – To dwutomowe wydanie biblioteczne pamięta lepsze czasy, niczym nie zachwyca, lecz spełnia swoją funkcję. Poza nim na rynku nie ma większego wyboru, nie licząc eleganckiej edycji Wydawnictwa MG z roku 2015.
- Shakespeare William, Tragedie i kroniki. Romeo i Julia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013 (pierwsze wydanie angielskie 1595 r.) – Dopiero rozpocząłem moją przygodę z tym tomiszczem liczącym dobrze ponad 1500 stron, jednak już zachwyciło mnie tłumaczenie Barańczaka, który jak nikt inny potrafi bawić się językiem polskim, jego niuansami i dwuznacznościami. Stałym czytelnikom Szekspira przyzwyczajonym zazwyczaj do przekładu Paszkowskiego będzie brakować niektórych znanych cytatów m.in. Jak z książki całujesz, lecz chyba warto podjąć wysiłek tej konkretnej lektury.