Kolonializm – współczesne „verbum prohibitum” na Zachodzie. Jeśli jednak ktoś już ośmieli się je wymówić, to na jego dźwięk wypada zacząć bić się rozpaczliwie w piersi, a przynajmniej ze skruchą spuścić wzrok. Rodakom Kiplinga obmierzłymi są jego słowa: Podnieście brzemię białego człowieka / Wyślijcie kwiat swojego plemienia / Nuże popędźcie synów na wygnanie / By jeńców waszych spełniali marzenia (tłum. E. Tabakowska). Duma z Imperium? Czczy dym, marność. Dzisiejsi Brytyjczycy, bo to ich głównie (i słusznie) kojarzymy z dziewiętnastowiecznym kolonializmem, mają do niego tak samo negatywne nastawienie, jak ich przodkowie pozytywne, a oba pozostają równie nieobiektywne.

Polskim okiem
Polacy patrzą na tę kwestię ze zdrowego dystansu. Na naszym sumieniu „nie ciążą” żadne zamorskie posiadłości (kurlandzka Gambia pozostaje w zbiorowej pamięci jedynie miłym epizodem polskiej historii), a od momentu przyjęcia chrześcijaństwa powszechnie brzydzono się w Rzeczypospolitej niewolnictwem. Tragedia rozbiorów rozproszyła jednak po całym świecie naród polski, który w XIX w. stał się świadkiem wydarzeń rozgrywających się na wszystkich kontynentach, a niejednokrotnie brał w nich czynny udział m.in. w Afryce (Maurycy Beniowski), w Ameryce Północnej (Kazimierz Pułaski) i Południowej (Ernest Malinowski) na Karaibach (Izydor Borowski), w Azji (Aleksander Czekanowski), a nawet w Australii (Paweł Edmund Strzelecki). Polacy walczyli w armiach kolonialnych, przeciwko tym armiom, odkrywali nieznane dotąd rzeki, tworzyli linie kolejowe w niedostępnych partiach górskich, poznawali nowe ludy (żeby przypomnieć jeszcze tylko postać Bronisława Malinowskiego). Nic więc dziwnego, że temat kolonializmu przeniknął również do polskiej literatury.

Doskonałym tego przykładem są utwory „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza oraz „Jądro ciemności” Josepha Conrada-Korzeniowskiego. Zestawienie obok siebie tych dwóch książek nie jest może czymś całkiem odkrywczym, lecz zazwyczaj niestety interpretowane są one w duchu marksistowskiego determinizmu historycznego, jakże w naszym kraju powszechnego, a którego przejawy widzimy nawet w pracach szanowanych badaczy (chociażby lansowanie przez nich rzekomej „nieuniknioności” dwudziestowiecznego „boomu” nacjonalistycznego w Europie). Także w przypadku kolonializmu lubi się przyjmować, że jego koniec musiał być taki a nie inny, a Korzeniowski był więc z tego powodu niedocenionym geniuszem i prorokiem. A jak było naprawdę?
Trzeba od razu zaznaczyć, że obaj autorzy, pisząc swoje dzieła, w dużej mierze nie myśleli o powyższej tematyce. Sienkiewicz skupiał się na wątkach przygodowo-patriotycznych, Conrad zaś tworzył (w opozycji do Dostojewskiego) przyczynek do swej filozoficznej koncepcji źródła zła w postępowaniu człowieka (o czym szerzej może kiedy indziej). Kolonizacja Afryki stanowi raczej tło wydarzeń, swego rodzaju drogę do kwestii zasadniczych, przez obu jednak została opisana niezwykle wnikliwie.
Imperium Britannicum
I tak w przypadku „W pustyni i w puszczy” widzimy kolonizację brytyjską, która w czasie swego apogeum objęła swym zasięgiem jedną czwartą ludności oraz powierzchni świata. Los taki stał się między innymi udziałem Egiptu, który wypadłszy z orbity wpływów słabnących Osmanów, wpadł w zależność od wiktoriańskiej Anglii. Wraz z nim luźno powiązany z północą Sudan. Były to tereny niezwykle zaniedbane i zacofane gospodarczo. Dopiero zastrzyk finansowy Londynu, który zaczął wykładać wielkie kwoty na budowę Kanału Sueskiego, przyczynił się do ożywienia ekonomicznego. Oprócz samego kanału należało bowiem zbudować linie kolejowe, sieć telegraficzną, porty etc. W 1881 roku na scenę wkroczył jednak niejaki Muhammad Ahmad bin Abd Allah, który w świadomości Polaków zapisał się pod imieniem Mahdiego.

Kim była (zdaniem wielu) ta postać? Orędownikiem wolności Sudanu, wrogiem „kolonialnych” ciemiężycieli. Z tego powodu w ekranizacjach „W pustyni i w puszczy” delikatnie sugeruje się, że pan Tarkowski jako Polak utożsamia się poniekąd z jego dążeniami, jako wierutna bzdura nie znajduje to wszakże żadnego potwierdzenia u Sienkiewicza. Spójrzmy bowiem na fakty. Pomijając nawet ocenę metod stosowanych przez derwiszów (pisarz w kwestii losów generała Gordona czy chrześcijan sprzeciwiających się apostazji nie koloryzuje), trzeba przyznać, że wywalczyli oni sobie chwilową „niepodległość”, na co przejściowo pozwolili im Brytyjczycy, gdyż, jak mówił pan Rawlison, Anglia nie śpieszy się nigdy, albowiem jest wieczna. Jak został wykorzystany przez mahdystów ten okres 18 lat? Polacy po roku 1918 w porównywalnym czasie byli w stanie stworzyć jedno z bardziej liczących się na arenie międzynarodowej państw o nowoczesnej gospodarce i silnej armii. Brytyjczycy zaś w 1899 r. wkraczając z powrotem do Sudanu, zastali tam obraz nędzy i rozpaczy.
O czym to może świadczyć? Sądzę, że nie o imputowanym Sienkiewiczowi poglądzie mówiącym o konieczności poddania Afryki kontroli mocarstw europejskich. Czarny Ląd nie był wtedy zwyczajnie gotowy na samodzielne funkcjonowanie. Tam, gdzie poziom cywilizacyjny stał na wysokim poziomie, każdego rodzaju „kolonizacja” trafiała na opór (Polska, Chiny, Japonia, Imperium Osmańskie, Persja, Afganistan, Abisynia). Afryka oddała się w ręce Starego Kontynentu bez walki, ten niestety zbyt często nadużywał jej zaufania.
Idźmy w pokoju, ludzie prości. Przed nami jest…
Ten właśnie problem dostrzega Joseph Conrad. „Na tapetę” bierze on (choć nie mówi o tym wprost w książce) ekspansję belgijską w dorzeczu Konga, przykład chyba zbyt skrajny, by mówić w sposób rzeczowy o kolonializmie (co jak wspomniałem, nie było jednak głównym zamiarem „Jądra ciemności”), gdyż stanowi on jedną z najciemniejszych kart historii nie tylko dziewiętnastowiecznej, ale także powszechnej. I dla zwykłej uczciwości należy stwierdzić, że dokonane tam ludobójstwo możliwe było wyłącznie dzięki zatajeniu go przez Leopolda II przed belgijską i międzynarodową opinią publiczną.
Korzeniowski wyśmiewa naiwność tych, którzy wierzyli królowi Belgów. Krytykuje też oczywiście wszelkie patologie takie jak: wyzysk ludności tubylczej, grabież surowców, marnowanie środków, chęć zrobienia kariery na trupach Afrykańczyków etc. Jak w soczewce ogniskują się w tym przypadku wszystkie zarzuty wysuwane wobec kolonialistów, a które są tak powszechnie znane, że nie muszę ich dalej wyliczać. Lecz jaką alternatywę widzi autor, jaką receptę zaleca sobie współczesnym?
I w tym miejscu z przykrością zauważam, że bardzo niechętnie zwraca się uwagę na pewien zasadniczy szczegół powieści Conrada. Wiele z elementów kolonializmu uznaje on tak samo jak Sienkiewicz za nieodzowne, choć fakt ten nie napawa go ani radością, ani optymizmem. Widzi coś, czego my dzisiaj wcale nie bierzemy pod uwagę, choć jest to w gruncie rzeczy oczywiste. Anglia też kiedyś była kolonią. A i to miejsce było ongi jednym z mrocznych zakątków ziemi. Rzymianie, którzy podbili Wyspy Brytyjskie, kierowali się tymi samymi pobudkami co Belgowie w Kongu. Ponadto na przestrzeni wieków nigdy nie były one wyłącznie złe lub dobre. Żądza władzy, chęć zrobienia kariery, pragnienie bogactwa, awanturnicza żyłka, miłość bliźniego, powołanie misjonarskie. Zawsze znajdą się ludzie, których będzie motywować jedno z tych pragnień, słusznych albo karygodnych. Nawet u Korzeniowskiego, w samym sercu mroku jaśnieje nam postać Rosjanina, człowieka z ideałami, któremu kolonializm nie zepsuł duszy, a który potrafi jeszcze w niego wierzyć…

Osobiście dochodzę do wniosku, że kolonializm to pewien naturalny etap w historii ludów i narodów, który bardzo trudno pominąć. Persowie w Helladzie, Grecy w Italii, Rzymianie na Półwyspie Iberyjskim, Hiszpanie w Ameryce, Amerykanie w Liberii. Zawsze w takich wypadkach wydarzało się wiele złego, gdyż człowiek to stworzenie ułomne. Zwykle jednak korzyści czerpały (choć nierównomiernie) obie strony. W Ameryce Południowej Hiszpanie w pogoni za złotem dokonali niemoralnej eksterminacji tamtejszej ludności, lecz ostatecznie obopólne relacje znacznie się poprawiły, a potomkowie Inków i Azteków byli w stanie zbudować niepodległe państwa w oparciu o osiągnięcia cywilizacji zachodniej. Chyba zawsze bowiem będzie istnieć szlak wiodący do najdalszych krańców ziemi, zdający się prowadzić w głąb niezmierzonej ciemności…
Dekolonizacja Afryki kapitulacją Europy
Kolonizacja, szczególnie Afryki, przyniosła wiele szkód. Jednak czy jej bilans nie wyjdzie na plus w zestawieniu z realiami postkolonialnymi? Korzeniowski śmieje się, że w ramach budowy kolei członkowie Towarzystwa potrafią tylko bezcelowo bez końca wysadzać jedną skałę. Faktem pozostaje jednak, że w XIX wieku Europejczycy zbudowali u siebie blisko 265 tys. km linii kolejowych oraz 15 tys. w Afryce. Jak wygląda sytuacja sto lat później? Na Starym Kontynencie powstało następne 100 tys. km. W Afryce? 35 tys. I bądźmy szczerzy, z tych 50 tys. raptem kilka jest faktycznie wykorzystywanych.

Największe bowiem korzyści z dekolonizacji Afryki czerpią mocarstwa zachodnie, które zrzekły się wszelkiej odpowiedzialności politycznej (tudzież moralnej) za sytuację panującą po drugiej stronie Morza Śródziemnego / Atlantyku, czego przykładem jest rzeź w Rwandzie, podczas której wojska francuskie i belgijskie nie kiwnęły palcem w obronie mordowanych Tutsi, a jednocześnie w pełni kontrolują gospodarki dawnych kolonii. Firmy z Doliny Krzemowej nie mają nic przeciwko wykorzystywaniu surowców zrabowanych z Demokratycznej Republiki Konga i wydobywanych przez nieletnich. Państwa takie jak Kanada są w stanie utrzymywać tam regularne oddziały zbrojne w celu ochrony swoich interesów. Każą sobie za to nawet dziękować przywódcom afrykańskim, których nieliczne „sukcesy”, takie jak bezprawne przejęcie kontroli przez Egipt nad Kanałem Sueskim (dziełem rąk Europejczyków mającym w roku 2023 przynosić Kairowi zyski na poziomie 13 miliardów dolarów, czyli dzisiejszą równowartość całkowitego PKB Albanii), są raczej wątpliwe etycznie.
Afrykańczycy, chyba czasem żałują, że podjudzeni przez ZSRR czy USA zdecydowali się proklamować niepodległość. Ich sytuacja często wcale się nie poprawiła, a metropolie tylko rozwiązały sobie ręce w stosunkach bilateralnych. Zamiast nieść do końca brzemię białego człowieka i pomóc stanąć słabszym na nogi, odrzuciły je i to na tym polega prawdziwa tragedia dziejów kolonializmu, a jego krytyka na Zachodzie jest tym bardziej podła i dwulicowa. Czy tak musiało się to skończyć? Oczywiście, że nie.
Jakie jest wasze zdanie na tak „niepoprawne politycznie” poglądy? Co myślicie o kolonializmie i czy możecie polecić jakieś dobre książki na ten temat?

Verba mea volant, scripta ea manent:
- Conrad-Korzeniowski Joseph, Jądro ciemności, Wydawnictwo MG, Kraków 2015 (pierwsze wydanie angielskie 1902 r.) – Moje ulubione wydanie, miłe dla oka jak wszystkie tego wydawcy. Za duży plus należy uznać wykorzystanie tłumaczenia Anieli Zagórskiej. Bowiem chociażby w przypadku Wydawnictwa Vesper przekład Jędrzeja Polaka może znacznie utrudnić odbiór, już i tak niełatwego, dzieła.
- Sienkiewicz Henryk, W pustyni i w puszczy, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2000 (pierwsze wydanie polskie 1911 r.) – Stosunkowo stare wydanie, mogę powiedzieć, że wręcz odziedziczone po przodkach. Proste, eleganckie, twarda oprawa ładnie prezentuje się na półce. Czcionka wyraźna, przypisy w odpowiedniej liczbie. Jedyną wadą jest brak jakichkolwiek ilustracji, który nie spodobałby się młodszym czytelnikom.