Koniec Polski! – wykrzyknął Kościuszko pod Maciejowicami, spadając z konia na ziemię. I mrok okrył całą ziemię aż do roku 1918… O ile pierwsze zdanie jest tylko wymysłem pruskiej propagandy, to drugie już od dekad pokutuje w powszechnej świadomości Polaków i powraca jakoby nieszczęsne fatum. A wbrew pozorom im dłuższa perspektywa czasowa, tym obraz bardziej się zaciemnia, niż rozjaśnia. Z tego powodu niektórzy są bardziej skłonni żywić sentyment nie za wiekiem XIX, lecz za niezatartym jeszcze w pamięci okresem Polski Ludowej. Żeby dostrzec, jak irracjonalnym jest to podejście, warto przyjrzeć się powstałym w różnych stuleciach utworom literackim obrazującym realia dwóch (mających u nas definitywnie złe konotacje) zaborów: rosyjskiego i niemieckiego. [Casus Galicji i Lodomerii jest bardziej złożony, należy więc rozpatrywać go oddzielnie].
Mocarzu, jak Bóg silny, jak szatan złośliwy!

Romantycy, w szczególności Mickiewicz oraz Słowacki, stworzyli Petersburgowi tak czarny PR, że przeżył on carską Rosję. Źródłosłów odnoszącego się do syberyjskich zesłańców zdania: jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie, zaczyna ginąć „w mrokach dziejów”, jednak zabór rosyjski i tak wpółświadomie pozostaje dla nas miejscem kaźni, grobem Ordona i Kordiana, nad którym panowała wieczna noc (paskiewiczowska, a później apuchtinowska). Pozytywiści próbowali odczarować ten wizerunek, jednak zarówno cenzura, jak i obawa przed oskarżeniami o brak patriotyzmu, wypaczyły ich zamiary („Lalka” Prusa) lub zmusiły ich do całkowitego przemilczenia tej kwestii („Nad Niemnem” Orzeszkowej).

Nikt na poważnie nie zawalczył z utartym schematem myślenia, który przez kolejne 50, 100 lat tylko się utwierdził. Rezultaty musiały być opłakane, czego przykładem jest chociażby „Tomek w krainie kangurów” Alfreda Szklarskiego. Z góry pragnę zaznaczyć, że bardzo cenię sobie twórczość tego autora, lecz, choć wiem, że nie jest to główną tematyką jego powieści, razi mnie jego podejście do kwestii historycznych (których nie można całkiem zignorować, osadzając akcję w niewspółczesnych sobie czasach). Wybaczyć należy ignorancję w detalach, na przykład Tomek zwiedzający w 1902 roku Wawel (ze wzruszeniem zwiedzał Zamek Wawelski, dawną siedzibę polskich królów), który w rzeczywistości aż do 1905 był zajęty przez wojska austriackie, to prawdziwe science-fiction, jednak rozminięcie się całkowicie z duchem epoki wzbudza we mnie zdecydowanie większe wątpliwości.
Świećcie mi pochodnią. Dzięki ci, Boże, tylko pięć głosów za zbrodnią.
Słynna scena z pierwszego rozdziału zatytułowanego „Zemsta” jest dla wielu jedynym (albo prawie jedynym) źródłem wyobrażeń na temat realiów carskiego szkolnictwa na ziemiach polskich. Byłaby ona znakomitą, gdyby nie, znowu, czas akcji. Gwałtowna rusyfikacja oświaty w Królestwie, czyli wspomniana już „noc apuchtinowska” miała się w roku 1902 ku końcowi, sam kurator Apuchtin umiera rok później. Słynny Uniwersytet Latający udzielający tajnych kompletów zostaje zaś uznany za legalny w 1905. Historia pana Wilmowskiego też nie wydaje mi się całkiem klarowna. Czytelnik ma wrażenie, że za samo „spiskowanie” miał on ponieść karę śmierci lub, w najlepszym razie, spędzić resztę życie na Syberii. Karę śmierci wymierzano za cara Mikołaja II tylko za naprawdę wielkie przewinienia (mógłby się jej spodziewać zabójca Aleksandra II, Polak, Ignacy Hryniewiecki, gdyby nie fakt, że zginął podczas dokonywania zamachu). Z kolei Józef Piłsudski, późniejszy nieśmiertelny Marszałek i „bożyszcze” sanacji, za udział w spisku na życie Aleksandra III został zesłany za Ural na lat… pięć. Dzisiaj w Polsce dłuższą odsiadkę można dostać za „kreatywną księgowość”. Pan Wilmowski dobrze sytuowany obywatel brytyjski, skrytobójcą chyba mimo wszystko nigdy nie był, a mimo to w tomie „Tomek na Czarnym Lądzie” (rok 1903) główny bohater pisze (zignorujmy samą infantylność stylu) o ewentualnym przyjeździe do Kongresówki: Nie jest to jednak możliwe, dopóki Rosjanie okupują (sic!) Warszawę. Na pewno zaraz by aresztowali Tatusia, który za spiskowanie przeciwko carowi musiał uciekać za granicę.

Przyczyny obserwowanego stanu rzeczy mogą być, moim zdaniem, dwie. Po pierwsze, Szklarski wrzuca do jednego worka wszystko z napisem „zabór rosyjski”. Nie widzi różnicy między Mikołajem I a Mikołajem II, Iwanem Paskiewiczem a Aleksandrem Apuchtinem, Michaiłem Murawjowem a Piotrem Stołypinem. Co gorsza, zdaje się iść na rękę ówczesnej ideologii bolszewickiej, dla której zawsze „car zakałą jest i basta”. Za ojczulka Mikołaja Polak umierał po próbie morderstwa głowy państwa, za wujaszka Stalina za to, że był Polakiem. Koniec końców znakomita pod względem fabularnym oraz kreacji postaci twórczość Szklarskiego wiele traci przez wypaczone realia historyczne. Czemu nie pozostał przy bliższych sobie, a więc łatwiejszych w opisie, czasach powojennych (tak jak to miało miejsce w szkicu zasadniczej serii o Tomku zatytułowanym „Tomek w tarapatach”)? Pozostaje nam tylko zgadywać.
Cesarscy tu, owdzie Królewscy. Z tej strony żółci, biali, czerwoni, niebiescy…
Zaskakujące, że bardziej obiektywnymi (choć stanowiącymi mniejszość) potrafili być pisarze dziewiętnastego stulecia, którzy na własnej skórze przekonywali się, co znaczy żyć pod butem obcego zaborcy. Na książkę Marii Rodziewiczówny „Między ustami a brzegiem pucharu” natrafiłem poniekąd przypadkiem. Urzekła mnie jednak od początku do końca. Prosta, acz piękna, powieść obyczajowa opisująca miłość niemieckiego nacjonalisty pół-Polaka do wielkopolskiej szlachcianki pozwala nam zapomnieć o XXI wieku i zanurzyć się w świat La Belle Époque. Ponadto tworząc w Kongresówce, autorka nie musiała przejmować się cenzurą w opisywaniu realiów pruskich (relacje między Berlinem a Petersburgiem w roku 1889 były już mocno napięte), nie wykorzystuje tego jednak do bezpardonowego ataku na wilhelmińskie Niemcy. Wręcz przeciwnie, pozostaje ona nad wyraz obiektywna.

Plastycznie przedstawia więc wszystkie wady II Rzeczy, wyśmiewa jej śmiesznostki, gani przywary. W Berlinie bowiem za całkiem naturalne uznawano skrajny nacjonalizm, militaryzm, karykaturalną pychę rodową, szowinizm, antysemityzm na równi z antypolonizmem, rozwiązłość obyczajową, biurokratyzm. Trudno brać na poważnie takich Niemców, którzy jednocześnie uważają się za „pierwszy naród Europy”. Jednak ich wizerunek w tym względzie nie odbiega w sposób znaczący od rzeczywistości.
Nie trzeba deptać… Niemcy są też ludźmi…
Mnie jednak za serce chwyciły jakże równie szczere przedstawienie wielkopolskich i mazurskich Polaków, którym zdecydowanie daleko do ideału. Starzy są rozgorączkowanymi ksenofobami nienawidzącymi wszystkiego, co niemieckie, jednocześnie zazdroszczącymi Prusakom sukcesów. Młodzi z kolei to ludzie milczący, apatyczni, bierni, zaściankowi, poddający się najczęściej losowi, którzy pociechy szukają w tańcu czy hazardzie. Tragedia całego narodu wybrzmiewa oczywiście dość wyraźnie, czego przykładem są losy naszych rodaków rzuconych w wir wojny niemiecko-francuskiej 1870/1871 (temat poruszany także przez Sienkiewicza oraz Jeske-Choińskiego), wszak nie odczuwamy przesytu nią po zakończeniu lektury.
Najwspanialszą jednak cechą tej powieści jest jej przesłanie. Nienawiść nie jest czymś przyrodzonym. Trzeba wręcz pracować nad tym, by stanąć ponad nią. Trudna historia niemiecko-polska nie może nieodwołalnie rzutować na relacje pomiędzy poszczególnymi członkami obu narodów. Słowa, które Jan Chrząstkowski kieruje do hrabiego Wentzela Croy-Dülmen, na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Wszyscy powinniśmy się nad nimi zastanowić. Niemców gatunkuję na różne kategorie. Nie jest pan ani urzędnikiem, ani policjantem, ani aferzystą na naszą krwawicę, ale arystokratą i człowiekiem dobrze wychowanym.
Noblesse oblige
Szlachectwo zobowiązuje. Nawet w czasach współczesnej demokracji egalitarnej. Nie dawajmy powodu do wstydu naszym przodkom. Nawet prosty polski chłop umiał dostrzegać w obcym nade wszystko człowieka, a nie jego narodowość. Rozważmy to oraz fakt, że zabory może nie takie straszne, jak je malują.
Jakie jest wasze zdanie na temat Polski pod zaborami? Zgadzacie się ze mną? Pod jakimi obcymi władcami mieszkali wasi przodkowie?

Verba mea volant, scripta ea manent:
- Rodziewiczówna Maria, Między ustami a brzegiem pucharu, Wydawnictwo MG, Kraków 2016 (pierwsze wydanie polskie 1889 r.) – Kolejne piękne wydanie klasyki literatury w twardej oprawie. Jedyną minusem są przypisy, które choć liczne, czasami są niekonsekwentne. Wyjaśnienie słowa „facecista” przy jednoczesnym uznaniu za zrozumiałe określenia „fertyczna” budzi wątpliwości. Może też warto przy podawaniu pochodzenia danej niemieckiej pieśni pokusić się o jej (nawet dosłowne) przetłumaczenie? Byłoby to wielkim ułatwieniem dla czytelnika.
- Szklarski Alfred, Tomek w krainie kangurów, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2007 (pierwsze wydanie polskie 1957 r.) – „Kanoniczne” wręcz wydanie całego cyklu z przepięknymi ilustracjami Wiesława Zięby. Do zalet należy zaliczyć twardą okładkę, która odróżnia tę serię od kiepskiej jakości wydań „kioskowo-szkolnych”.